Zygmunt Marek Miszczak
Piegowaty księżyc
Księżyc raz był popielaty,
Piegowaty – w żółte łaty,
Więc się kryjąc w swoim cieniu
Wzdychał w wielkim utrapieniu:
Czemu struna mego światła
Nieopatrznie tak pobladła?
Jakże blaskiem swym ogarnę
Gęste mroki nocy czarnej?
- Żegnaj, nocy księżycowa!
Mówił księżyc... i się chował
I ogarniał żal piegusa,
Że się cały umorusał.
Chciał, by – dumny z jego lica -
Westchnął cicho do księżyca
Zachwycony astronauta,
Wszakże w dawnych swoich kształtach
Rozpoznawał już nie blaski,
Lecz jedynie pozór maski.
Słowem: każda jego łata
To był istny koniec świata!
Próżno nocą srebrne gwiazdki
Układały opowiastki
O walorach estetycznych
Piegowatych sił kosmicznych.
Słysząc takie dyrdymały,
Księżyc tylko wzdychał cały;
Łzy wylewał aż po brzegi
Drogi mlecznej. Co za piegi!
Aż pod koniec owej nocy
Zaświeciły z całej mocy;
Zapałały tuż przed świtem
Słońca blaski w nim odbite,
Pokrywając srebrem gładkim
Księżycowe niedostatki.
Zląkł się księżyc swej poświaty.
Uciekł – cały piegowaty -
W gorzkim smutku, z miną beksy,
Pielęgnować swe kompleksy...